Zabierając się do opisania tej historii ciągle mam wątpliwości czy podołam. Obawiam się siebie i swoich emocji... Obawiam się łez, które wyleję przy pisaniu tego, co teraz czytasz. Obawiam się także czy w dostateczny sposób będę potrafiła opisać emocje jakie rozdzierały pełne rozpaczy serce Matki, która musiała przeżyć coś tak tragicznego. Ciarki na plecach odczuwam już od kilku dni, odkąd usłyszałam tą historię, ale czuję, że muszę. Muszę pokazać Ci siłę tej Kobiety. To co przeżyła nie może przejść bez echa. Musi trafić w odpowiednie miejsce. Być może przechodziłaś lub przechodzisz to samo...
Nazwę moją bohaterkę Gaja, a to przez to, że obiecałam jej pełną anonimowość. Gaję poznałam jeszcze w szkole. Zapamiętałam ją jako bardzo wesołą, pozytywną, ambitną
i zawsze uśmiechniętą dziewczynę z hipnotyzującym wzrokiem. Trzymała się lekko na uboczu. Zwykła, skromna i piękna dziewczyna, jakich wiele dokoła. Od pierwszych chwil złapałyśmy kontakt. Typowo szkolna przyjaźń. Po skończeniu szkoły nasze drogi rozeszły się na długo i tylko dzięki facebookowi wiedziałyśmy co się u nas dzieje. Dopiero niedawno, przy okazji świąt na nowo odnowiłyśmy kontakt.
Gaja wyszła za mąż za przystojnego mężczyznę, urodziła piękne Dziecko. Rodzina jak
z obrazka. Nic, ale to kompletnie nic nie wskazywało na to, jaka tragedia ich spotkała. Przy okazji wymiany wiadomości, Gaja nagle napisała "Iwonka, ja już miałam drugą córeczkę, straciłam ją w 21 tygodniu ciąży, ważyła 550 gram, ale płuca miała niewykształcone, nic nie dało się zrobić, musiałam ją urodzić". Zmroziło mną kompletnie. Ciarki przeszły mi po całym ciele. Nie wiedziałam co mam napisać, no bo niby co? Pocieszać, dopytywać, współczuć? Nic w tamtym momencie nie wydawało mi się odpowiednie. Z tyłu głowy zaświeciła mi się jednak lampka, że skoro o tym pisze, potrzebuje tego. Być może chce wygadać się osobie,
z którą nie ma bezpośredniego kontaktu i która w miarę chłodny sposób przyjmie tą wiadomość do świadomości (o ile w takim przypadku da się to w jakikolwiek chłodny sposób odebrać). W pierwszej chwili udało mi się tylko napisać coś w rodzaju westchnięcia, ale po chwili otrząsnęłam się i dałam jej szansę pisać dalej. Delikatnymi pytaniami zachęcałam do zwierzeń, bo wiedziałam, że to da jej oczyszczenie, pozwoli wyrzucić i nie tłumić emocji.
Gaja opisała mi, jak to po pierwszym dziecku zapragnęli mieć drugie, bo niby dlaczego nie? Są młodzi, mają odłożone pieniądze, dom w budowie, córeczka pięknie rośnie i rozwija się. Starali się jakiś czas, Gaja myślała, że już się podda. Bała się i miała podejrzenia,
że lekarze przy pierwszym cesarskim cięciu zrobili coś nie tak. Przecież przy pierwszych staraniach nie mieli takich problemów. Jednak udało się. Szczęśliwi z zaistniałej sytuacji wrócili do nowych planów. Może wrócą do Polski, może poślą starszą córeczkę do przedszkola, żeby sama mogła więcej odpoczywać i w pełni przygotowywać się do roli podwójnej Mamy?
Gaja jednak po jakimś czasie czuła, że coś zaczyna się
dziać, że coś jest nie tak. Okazało się, że złapała wirusa, którego lekarze chcieli wyleczyć
paracetamolem. Bagatelizowali badania, odsyłali do domu, kazali czekać. Gaja jednak czuła się coraz gorzej. Kiedy nie mogła już chodzić, bo do granic możliwości bolały ją biodra i macica, postanowiła nie ufać lekarzom u których do tej pory szukała odpowiedzi. Oboje z mężem znaleźli lekarza prywatnie, a on w trybie pilnym odesłał ją do szpitala. Po przyjęciu, nad jej łóżkiem zebrało się aż sześciu lekarzy i wspólnie zawyrokowali, że trzeba natychmiast rozwiązać ciąże, ponieważ dziewczyna może tego nie przeżyć. Podali jej odpowiednie leki, bo okazało się,
że córeczka Gai nie żyje. Nie ma szans na
jej uratowanie. Jej maleńkie serduszko przestało bić, zanim zdążyło tak
naprawdę zabić mocno, z całych sił. Następny cios pojawił się po tym,
jak lekarze poinformowali Gaję, że musi urodzić dziecko siłami natury,
bo nic nie da się zrobić. Infekcja u
Kobiety rozwinęła się tak bardzo, że zatruwa organizm i może doprowadzić
do sepsy, a rozcięcie powłok brzusznych może ten stan pogorszyć. Poród trwał pięć godzin. Nie dopytywałam co czuła w tym
momencie. Mnie osobiście, przy obu porodach sił dotrzymywała myśl, że za
moment zobaczę swoje dziecko, przytulę, pocałuję, zabiorę do domu i
rozpoczniemy wspólną drogę. Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie
jej rozpaczy, rozgoryczenia i ogromu smutku jaki ją trawił.
Ona w tym momencie mogła myśleć jedynie o sobie i starszej córce, która
czekała na nią w domu. Gaja mogła umrzeć, a jej mąż i Dziecko mogli
stracić kolejną ukochaną osobę. "Nawet nie wiesz jaki to smutny widok,
zobaczyć takie śpiące maleństwo"- napisała mi na koniec...
Nie dałam rady.. Popłakałam się. Dlaczego takie tragedie spotykają ludzi?
Dobrych, zwyczajnych ludzi? Popatrzyłam w tym momencie na moje dzieci,
bawiące się razem, obok mnie. Pomyślałam wtedy, że jestem największą
szczęściarą na świecie. Mam dwoje zdrowych, wymarzonych Dzieci. Nie raz
moja cierpliwość zostaje nagięta do granic możliwości, złoszczę się,
czasem krzyczę. Było mi wstyd w tamtym momencie za samą siebie. Za to,
że czasami nie doceniam tego co mam. To ja mogłam być na jej miejscu. Wyobraziłam
sobie w tamtym momencie jej powrót do domu. Pytające oczy starszej
córki, ból w oczach ukochanego, jej zmagania z hormonami, pokarmem i totalnym
żalem. Czułam
i wiem, że jej serce w tamtym momencie pękło na pół.
Przestało chcieć jej się żyć. Dostała swoje upragnione maleństwo na dwie minuty żeby je przytulić i pożegnać się. Nazwała Dziecko, a potem już nigdy więcej jej nie zobaczyła. Urządzili pogrzeb dzień przed Świętem Zmarłych. Gaja nie mogła w nim uczestniczyć, nie mogła odprowadzić swojej córeczki. Była zbyt słaba i chora.
W rozmowie Gaja zapewniała mnie, że dbała o siebie i robiła co
mogła, by ciąża była zdrowa. Mam wrażenie, że takim myśleniem
utwierdza się w przekonaniu, że zrobiła wszystko, żeby donosić i urodzić
zdrowe dziecko, ale warunki angielskiej emigracji nie są sprzyjające.
Dowiedziałam się, że tam nie dba się o Kobietę w ciąży tak, jak w
Polsce. Tam nie wykonuje się badań tak często jak w kraju, albo wyniki
bagatelizuje się. Nie wykonuje się usg, tylko w nagłych przypadkach i na
finiszu ciąży, a przede wszystkim tam lekarze nie uznają ciąży do 24
tygodnia. Jeśli któraś Kobieta ją straci, przed tym okresem, dla
tamtejszych lekarzy oznacza, że nie była na tyle silna, żeby w
fizjologiczny sposób się rozwijała, więc nie ma mowy nawet o
podtrzymywaniu ciąży przed upływem tego okresu.
Gaja powoli wraca do codzienności. Minął rok, a oni myślą o kolejnym dziecku. Boi się co będzie dalej. Czy zostanie jeszcze Mamą, czy w ogóle ma tyle odwagi, by przeżyć kolejną ciąże i każdego dnia martwić się, czy sytuacja nie powtórzy się?
Obecnie jej osobistą terapią jest, to że wspiera inną kobietę, w depresji, którą również spotkała podobna tragedia, ale gorzej sobie radzi z tą całą sytuacją. Siły dodaje jej modlitwa i myśl, że ma swojego Aniołka, do którego może się zwracać w trudnych chwilach, a także to, że ma dla kogo żyć. Ma cudowną, mądrą i piękną córkę, wspaniałego męża, w którym ma oparcie w każdej sytuacji.
Jestem pełna podziwu dla Gai. Przeżyła to czego ja osobiście bałam się przez całe życie
i przed czym, wręcz paranoicznie uciekałam w obu ciążach. Podziwiam ją za siłę, za to,
że się nie załamała i potrafi zajmować się innymi. Chce i ma siłę żyć i planować przyszłość. Sama mówi, że nie wie skąd czerpie energie, ale chce wyciągnąć z tej historii samo dobre
i zarażać innych pozytywnymi emocjami. Powiedziałam jej na koniec, że doceniam, że daje radę mówić o tym otwarcie "Bo o tym nikt nie mówi, nie chce mówić, a takie rzeczy się zdarzają. Potrafię i chcę. Im więcej mówię, to mi łatwiej". Myślę, że jest to najlepsza puenta na koniec.
Dzisiaj Gaja napisała do mnie. Jest w ciąży, spodziewają się Dziecka. Sama jest zaskoczona sytuacją. Nie chce się w pełni cieszyć i nie uwierzy w to szczęście do końca, dopóki nie przytuli swojego maleństwa. Termin porodu przypada dokładnie w dniu kiedy urodziła swoją drugą córeczkę. "To cud" - napisała na końcu, sama też w to wierzę.